Dzień Ziemi: Święto planety obchodzone w minorowych nastrojach

Dzień Ziemi w tym roku będzie wyjątkowo smutny. Co roku mogliśmy narzekać na ślamazarność decydentów, zbyt wolne tempo zmian albo niską świadomość ekologiczną. Dziś stoimy w obliczu globalnego odwrotu od ekologii.

Publikacja: 21.04.2025 20:28

Polityka administracji Donalda Trumpa nie tylko oznacza zerwanie z działaniami na rzecz klimatu, ale

Polityka administracji Donalda Trumpa nie tylko oznacza zerwanie z działaniami na rzecz klimatu, ale zaczyna też przybierać formę zwalczania organizacji ekologicznych.

Foto: Chris Kleponis/CNP/Bloomberg

„Pamiętam Amerykę sprzed Dnia Ziemi: rzeka Cuyahoga potrafiła płonąć przez cały tydzień, płomieniami wysokimi na pięć pięter, jezioro Erie zostało uznane za martwe. Gdy byłem chłopcem, przestrzegano mnie, bym nie kąpał się w rzekach Hudson, Potomak czy Charles. Przypominam sobie, jak czarny dym owijał budynki w Waszyngtonie – do tego stopnia, że codziennie musieliśmy ścierać sadzę, a w niektóre dni nie sposób było powiedzieć, jak wysokie są te budynki. Pamiętam, jak w 1963 r. wschodni sokół wędrowny – zapewne najbardziej spektakularny z drapieżnych ptaków w Ameryce – został uznany za wyginiony, wytruty wszechobecnym DDT”.

Ten wspomnieniowy fragment wyszedł przeszło 20 lat temu spod pióra Roberta F. Kennedy'ego Juniora – wówczas jednej z ikon amerykańskiego ruchu ekologicznego, dzisiaj sekretarza zdrowia w administracji Donalda Trumpa, słynącego ze swojej niechęci do szczepionek. Kennedy poprzedził nim – i dalszym wywodem, w którym wysławiał długą drogę, jaką Ameryka przeszła w ciągu ponad 30 lat w dziedzinie ochrony środowiska naturalnego – książkę senatora Gaylorda Nelsona, twórcy Dnia Ziemi.

Przebudzenie Ameryki

Ameryka lat 60. może dziś budzić sentyment za sprawą osadzonych w tej dekadzie seriali, Elvisa Presleya czy pieczołowicie odrestaurowanych krążowników szos – ale nie było to wcale przyjazne miejsce do życia. Gwałtowny rozwój przemysłu w latach 50. i 60. – przy nieobecności jakichkolwiek norm środowiskowych – doprowadził do daleko idącego zanieczyszczenia powietrza, wody i gleb w Ameryce.

Czytaj więcej

Rusza największa na świecie wycinka lasów. Obszar o powierzchni Belgii pod topór

W lata 70. USA wchodziły ze smutnymi rekordami: fabryki wypychały do otoczenia 92 mln ton zanieczyszczeń, w tym wiele takich, które dziś należą do substancji zakazanych z powodu swojej szkodliwości – również dla człowieka. Gdzie popadnie wyrzucano chemikalia, plastiki czy wszelkiego rodzaju odpady. W rolnictwie na olbrzymią skalę stosowano pestycydy. Szybko zwiększająca się liczba paliwożernych samochodów dokładała swoje. Amerykanie zaczęli chorować, głównie na choroby układu oddechowego, ale też skórne czy związane z układem pokarmowym.

To w tamtych czasach zrodziło się pojęcie kwaśnych deszczów, zatrucia dioksynami czy mikroplastiku – gdy naukowcy zaczęli badać, co dzieje się z plastikiem wyrzucanym do wody czy do gleby.

W tym samym czasie pojawiła się także świadomość ekologiczna. W sporej mierze za sprawą senatora ze stanu Wisconsin – Gaylorda Nelsona, który dostrzegł potencjał w antywojennej (wojna w Wietnamie była w apogeum) mobilizacji amerykańskiego społeczeństwa i spróbował przekierować część tej energii na rzecz polityki prośrodowiskowej. Znalazł tu sojuszników w postaci organizatora studenckich demonstracji Denisa Hayesa oraz starszego o pokolenie Waltera Reuthera, twórcy i lidera United Automobile Workers, mocno lewicującego – ale i potężnego – związku zawodowego pracowników branży motoryzacyjnej.

Dzięki nim Nelson mógł zorganizować ogólnonarodowy dzień protestów, marszów i publicznych wykładów: 22 kwietnia 1970 roku wzięło w nich udział przeszło 20 milionów Amerykanów. Uruchomiona w ten sposób machina społecznego zainteresowania doprowadziła do utworzenia jeszcze w tym samym roku Environmental Protection Agency (EPA), instytucji kluczowej dla ochrony środowiska naturalnego za Atlantykiem. – Pierwszy Dzień Ziemi był istotny po części dlatego, że połączyliśmy wiele rozmaitych spraw: zanieczyszczenie powietrza w miastach, autostrady przecinające dzielnice, farby z ołowiem, DDT, wycieki ropy w Santa Barbara i płonące rzeki. Ludzie wkładają najwięcej wysiłku w sprawy, które bezpośrednio się do nich odnoszą, więc byliśmy głęboko zakorzenionym ruchem – mówił po latach Hayes.

Choć Reuter zginął niespełna trzy tygodnie po pierwszym Dniu Ziemi w katastrofie lotniczej (ze względu na liczne defekty maszyny, którą leciał, do dziś spekuluje się o zamachu – w końcu dwukrotnie wcześniej udało mu się przechytrzyć zamachowców), to dwaj pozostali współtwórcy Dnia Ziemi nadal działali na rzecz ochrony środowiska i pierwszych organizacji ekologicznych. Dzięki staraniom Hayesa Dzień Ziemi zaczął być obchodzony w skali globalnej, ruch objął 141 krajów, a zaangażowanie w nim deklaruje ponad 200 milionów ludzi.

Odwrót Białego Domu

Ale też przeszliśmy długą drogę: wystarczy spojrzeć na wspomnianego Kennedy'ego, który z pozycji ikony środowiska ekologów (jako prawnik przez kilkadziesiąt lat dzisiejszy sekretarz zdrowia wytaczał dziesiątki mniej lub bardziej spektakularnych procesów firmom, które lekceważyły przepisy środowiskowe lub ich działalność prowadziła do szkód wśród ludzi i w przyrodzie) przeszedł do obozu, pragnącego anulować wszelkie międzynarodowe zobowiązania USA w zakresie ochrony środowiska i walki ze zmianami klimatycznymi.

Mało tego, w 55. rocznicę pierwszego Dnia Ziemi administracja USA ma rzekomo szykować gorzką pigułkę dla ekologów: ich organizacje – dotychczas cieszące się statusem non profit, co oznaczało również odpowiednie zwolnienia podatkowe – mają zostać pozbawione tego statusu.

To prawdopodobnie zresztą niejedyna przykra niespodzianka, jaką Biały Dom szykuje dla ekologów w ich święto. Konflikt zdaje się eskalować niemal z każdym dniem.

Świadczy o tym choćby fakt, że tuż przed świętami wielkanocnymi Center for Biological Diversity, jedna z czołowych organizacji ekologicznych w USA, złożył w sądzie pozew przeciwko administracji Donalda Trumpa, związany z jednym z rozporządzeń wykonawczych ogłoszonych pierwszego dnia rządów nowego prezydenta. Chodziło o „spuszczenie ze smyczy amerykańskiej energetyki” (unleashing American energy), czyli adresowany do agencji federalnych nakaz usunięcia wszelkich przepisów i polityki, które „nadmiernie” blokowałyby rozwój sektora energetycznego w USA. Nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o uwolnienie firm zajmujących się wydobyciem paliw kopalnych od ograniczających ich działalność norm środowiskowych.

A tamto rozporządzenie było jedynie przygrywką do dalszych działań wygaszających politykę klimatyczną Waszyngtonu, od ponownego wycofania się z porozumienia paryskiego przez sukcesywne znoszenie instrumentów ochrony gruntów, wydawanie zgód dla instalacji zajmujących się wydobyciem i przetwarzaniem kopalin bez uprzednich ocen środowiskowych, zwalnianie pracowników odpowiedzialnych za ochronę środowiska, po obcinanie budżetów na takie działania. W kwietniu ujawniono, że EPA ma zamiar wycofania się z wymogów odnośnie do zbierania i raportowania przez firmy danych dotyczących emisji do atmosfery i środowiska rozmaitych zanieczyszczeń, z dwutlenkiem węgla na czele.

Efekt domina

„Ponowne wycofanie się USA z porozumienia paryskiego może mieć daleko idące skutki dla całej dyplomacji i wysiłków związanych z walką ze zmianami klimatycznymi” – oceniali naukowcy z USA, Australii i Europy we wspólnym artykule opublikowanym na łamach żurnala „Environment And Security”. – „Co więcej, krok Ameryki może ośmielić inne kraje do osłabienia lub opóźnienia realizacji swoich zobowiązań klimatycznych, zasłaniając się brakiem zaangażowania jednej z największych światowych gospodarek. To może skutkować efektem domina, ograniczając ambicje w działaniach proklimatycznych” – dorzucali.

I tak właśnie się dzieje, choć nie tylko za sprawą jednej decyzji Trumpa, a raczej licznych posunięć w rozmaitych obszarach, od gospodarki po bezpieczeństwo militarne. W Europie trwają dyskusje nad przemontowaniem i opóźnieniem Zielonego Ładu, by był mniej uciążliwy dla gospodarki. Bogate państwa azjatyckie unikają deklaracji klimatycznych jak ognia. Petropaństwa nie omieszkają wykorzystać każdej okazji – ze szczytami klimatycznymi ONZ włącznie – by zachęcać inne kraje do zawierania sowitych kontraktów na kopaliny. I nawet jeśli ta amerykańska absencja miałaby potrwać tylko cztery lata, to z punktu widzenia zmian klimatycznych – i wywołanych przez nie konsekwencji dla ludzkości i planety – będzie to dużo straconego czasu.

„Pamiętam Amerykę sprzed Dnia Ziemi: rzeka Cuyahoga potrafiła płonąć przez cały tydzień, płomieniami wysokimi na pięć pięter, jezioro Erie zostało uznane za martwe. Gdy byłem chłopcem, przestrzegano mnie, bym nie kąpał się w rzekach Hudson, Potomak czy Charles. Przypominam sobie, jak czarny dym owijał budynki w Waszyngtonie – do tego stopnia, że codziennie musieliśmy ścierać sadzę, a w niektóre dni nie sposób było powiedzieć, jak wysokie są te budynki. Pamiętam, jak w 1963 r. wschodni sokół wędrowny – zapewne najbardziej spektakularny z drapieżnych ptaków w Ameryce – został uznany za wyginiony, wytruty wszechobecnym DDT”.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Planeta
Zabójczy ryż i inne złe wieści. Co nas czeka w świecie zmian klimatu?
Planeta
Bioróżnorodność: problem zamiatany pod dywan
Planeta
Nowa linia podziału w Europie dotyczy zmian klimatu. Eksperci biją na alarm
Planeta
Za nami najgorętszy marzec w historii pomiarów w Europie. Nowe dane ekspertów
Planeta
Czy Wenecja pójdzie pod wodę w erze zmian klimatu? Nowe prognozy naukowców