Choć wyniki negocjacji trudno nazwać sukcesem, o czym świadczą komentarze choćby prezydenta COP26, utrzymane we wręcz przepraszającym tonie, to warto zauważyć, że jako społeczność międzynarodowa nieco zbliżyliśmy się do ustaleń poczynionych w 2015 r. w Paryżu. O ile nieco ponad dwa tygodnie temu deklaracje państw prowadziły nas do podgrzania planety o 3,2℃, teraz możemy mówić o 2,4℃ ocieplenia. Oczywiście to wciąż daleka droga do bezpiecznego 1,5℃, a i 2,4℃ stanie pod znakiem zapytania, jeśli deklaracje nie zostaną przekute w konkretne plany.
Czytaj więcej
Eksperci podkreślają, że ostatecznie ustalenia ze szczytu w Glasgow w pewnym stopniu pokrywają się z wnioskami płynącymi z raportów klimatycznych.
Najważniejsze w tych globalnych rozmowach były dwa – powiązane ze sobą – wątki: odejścia od paliw kopalnych, których spalanie emituje gigantyczne ilości gazów cieplarnianych, a także wsparcia biedniejszych państw, które najbardziej odczują skutki zmiany klimatu, choć najmniej się do niej przyczyniły. Niestety, oba skończyły się miękkimi kompromisami. W podpisanym dokumencie mowa jest zaledwie o “zmniejszaniu” (a nie “zakończeniu”) zużycia węgla, zaś zamiast postanowić o utworzeniu funduszu na rzecz poszkodowanych krajów postanowiono jedynie zainicjować „dialog” na ten temat.
Co z takich globalnych procesów negocjacyjnych wynika dla Polski? Czy możemy spodziewać się przełomu w polskiej polityce klimatycznej? Takiego optymizmu nie przejawia raczej nikt, kto śledzi ten temat. Polskie władze nie od dziś zachowują się, jakby kryzys klimatyczny nie istniał, albo – w najlepszym razie – jakby akurat Polski nie dotyczył. Nie inaczej jest i teraz.
Już w czasie szczytu w Glasgow polski rząd ustami nowej ministry klimatu, Anny Moskwy dał wyraz braku zrozumienia tego, na czym polega sprawiedliwość klimatyczna i co jesteśmy winni ubogim krajom za nasze historyczne emisje, które doprowadziły do zmiany klimatu, ponownie stwierdzając, że Polska odejdzie od węgla dopiero w 2049 r., czyli niemal dwie dekady później niż powinna.