Tegorocznym hitem Netflixa okazał się serial „Wielka woda” opowiadający o powodzi, która przeszła przez Wrocław w 1997 roku. Jak zapamiętał Pan to wydarzenie?
Miałem okazję obserwować tę powódź właściwie u źródeł. Razem z dwiema grupami studentów geografii stacjonowałem w Jesionikach (cz. Jeseníky) - paśmie górskim Sudetów położonym na terenie Republiki Czeskiej. Wykonywaliśmy pomiary w trakcie ćwiczeń terenowych z hydrologii. Właśnie tam rodziła się ta powódź. Na Pradziadzie, najwyższym szczycie Jesioników spadło bodajże ponad 450 mm, a na Łysej Horze, najwyższym szczycie Beskidów Morawsko-Śląskich - 585 mm w ciągu 5 dni. Dla porównania, to jest średnia roczna suma opadów dla Wielkopolski.
To musiało być w gruncie rzeczy ciekawe dla studentów móc obserwować taką sytuację?
W górach powodzie zdarzają się znacznie częściej. No… lało bez przerwy, mniej lub bardziej intensywnie, ale nie wiedzieliśmy jaka jest dokładna suma opadów, bo nie było wtedy systemu monitoringu zdalnego. Nie mogliśmy podejrzeć informacji w internecie. Zauważyliśmy, że posterunki wodowskazowe zostały zniszczone przez przybierającą wodę. Taki obrazek jak w serialu, czyli wodę wylewającą się ze studni, też widziałem. Wiedzieliśmy, że jest nadmiarowy opad, że potok, który płynie pod naszym pensjonatem wylał i są zniszczenia, ale ze skali powodzi zdałem sobie sprawę dopiero wracając do domu. Najpierw w czeskiej Opawie szukaliśmy mostu, którym dałoby się przejechać rzekę Opawę (dopływ Odry). Z Raciborza pamiętam taki obrazek…miasto po powodzi, mnóstwo błota, a na zegarze dworcowym do połowy ślady wody. To była powódź 1000 lecia - hydrolodzy używają też określenia „woda 1000 letnia” - to jest przepływ maksymalny o prawdopodobieństwie wystąpienia 0,1 proc
.