Na pierwszy rzut oka nie wygląda to dobrze: tylko w pierwszym kwartale bieżącego roku amerykańskie firmy zajmujące się dostarczaniem zielonej energii anulowały lub zredukowały skalę projektów wartych 7,9 miliarda dolarów. Według portalu oilprice.com wynika, że zjawisko dotyczy zwłaszcza tych dystryktów Ameryki, w których rządzi Partia Republikańska – anulowane tam projekty były warte 6 mld dol. i miały przyczynić się do stworzenia 10 tysięcy miejsc pracy. Choć trudno porzucić projekt, gdzie prace już ruszyły, to branża gwałtownie wycofuje się z tych planów, które jeszcze pozostawały na papierze.
„Wartość anulowanych w pierwszym kwartale projektów odpowiada trzykrotności wartości wszystkich inwestycji anulowanych w poprzednich 30 miesiącach” – nieco karkołomnie tłumaczy skalę zjawiska amerykańska organizacja E2, zrzeszająca firmy i liderów biznesu promujących czystą energię i technologie mające służyć społeczeństwu i środowisku naturalnemu. Jak twierdzą eksperci tej organizacji, o rejteradzie branży miały przesądzić zarówno ewentualne wycofanie się przez administrację Donalda Trumpa z ulg podatkowych dla sektora zielonej energii, jak i potencjalne konsekwencje wojen handlowych, które wszczyna Biały Dom – ten drugi czynnik może spowodować raptowne zerwanie łańcuchów dostaw komponentów potrzebnych przy realizacji „zielonych” projektów.
I nie są to nieuzasadnione obawy. Tuż przed Wielkanocą Biały Dom nakazał choćby wstrzymanie prac przy budowie Empire Wind 1 – dużej (54 turbiny) farmy wiatrowej offshore u brzegów nowojorskiej Long Island, która miała dostarczać energię elektryczną do 500 tysięcy domów w metropolii i stworzyć 1500 miejsc pracy. Niemal jednocześnie agencja Associated Press doniosła, że zawieszono granty Departamentu Energii dla dwóch innych dużych projektów OZE – i wysoce prawdopodobne jest, że podobny los spotka co najmniej 300 innych zielonych inwestycji, które wcześniejsza administracja chciała wesprzeć. Mają one znajdować na „czarnej liście” projektów, które należy poddać „ponownej ocenie”. Do podobnego „strzyżenia” doszło już w Environmental Protection Agency, która anulowała granty wartości 20 mld dol.
Czytaj więcej
Kolejny rok rekordowych upałów za nami. Szczególnie mocno doświadczyła ich Europa, ale najgorsze...
Mało kto za Atlantykiem ma wątpliwości, że te decyzje wynikają z polityki, jaką tamtejsze media określają lapidarnym mianem „drill, baby, drill” (wierć, kochanie, wierć). Zakłada ona włączenie światła dla wydobycia paliw kopalnych na tak dużą skalę, na jaką to będzie możliwe, a także usunięcie potencjalnych barier (najwyraźniej również konkurencji) dla koncernów specjalizujących się w ropie i gazie. Nie przypadkiem, jak pisaliśmy już na łamach „Rzeczpospolitej”, koncerny te błyskawicznie po zmianie gospodarza w Białym Domu zaczęły wycofywać się ze swoich wcześniejszych deklaracji dotyczących redukcji emisji CO2 i innych prośrodowiskowych działań.
Zielona Ameryka
Ale być może opór Trumpa na nic się nie zda. „Wysiłki prezydenta na rzecz rozmontowania polityki klimatycznej USA nie powstrzymają rozwoju odnawialnych źródeł energii ani spowolnienia w branży paliw kopalnych” – twierdzi magazyn „Scientific American”, powołując się na analizy US Energy Information Administration i ekspertów agencji BloombergNEF. Owszem, tempo transformacji może nieco zwolnić, ale nawet czarny scenariusz analityków nie zakłada odwrotu od OZE. Fotowoltaika na domach i e-auta w garażach mogą za to mocno ograniczyć zapotrzebowanie na kopaliny.
O ironio, US Energy Information Administration podlega formalnie (choć ze sporą dozą niezależności) Departamentowi Energii, który nie omieszkał skwitować tych analiz stwierdzeniem, że raport „odzwierciedla katastrofalną ścieżkę produkcji energii za czasów administracji Bidena”. I łatwo tę frustrację departamentu zrozumieć, bowiem autorzy cytowanego przez „Scientific American” studium sugerują, że ceny energii w scenariuszu „kopalnym” mocno wzrosną (choć i w tym „odnawialnym” mogą wzrosnąć, bo tak czy inaczej – popyt na energię będzie rosnąć: być może nawet o 50 proc. w perspektywie 2050 r.).
Czytaj więcej
Badacze coraz częściej mówią o „szóstym masowym wymieraniu” w dziejach Ziemi. Niemal wszystkie tr...
Niewątpliwie, w ostatnich latach OZE w Ameryce były na fali. „Sprzedaż instalacji solarnych oraz aut elektrycznych biła rekordy, zarówno w 2023 r., jak i w 2024 r.” – ocenia World Resource Institute w raporcie opublikowanym w lutym. Na rynku fotowoltaiki w ubiegłym roku przybyło instalacji o łącznej mocy 39,6 GW (w 2023 r. było to 27,4 GW), co podbiło moc instalacji PV w USA do – w sumie – 220 GW. Amerykanie dysponują już magazynami energii o mocy 29 GW i w 2025 r. mają zwiększyć ten potencjał o 47 proc. Słabiej rozwija się sektor wiatrowy: tu całość mocy na koniec 2024 r. sięga 153 GW, ale w tym zaledwie 5,3 GW to projekty dodane w zeszłym roku. Sporym zainteresowaniem cieszą się też projekty geotermalne i nuklearne, choć tu perspektywa realizacji takich inwestycji pozostaje odległa i niepewna.
OZE mogą stać się jednym z ważniejszych pól batalii między republikanami a demokratami, bowiem ci drudzy szybko podchwycili temat. – Wstrzymywanie projektów związanych z produkcją czystej energii będzie podbijać rachunki za energię zarówno rodzinom, jak i biznesom – przekonywała dziennikarzy AP kongresmenka z Ohio, Marcy Kaptur. – Departament Energii powinien pracować z nami, a nie przeciw nam, by obniżać koszty energii i tworzyć dobrze płatne miejsca pracy. A przynajmniej powinien działać zgodnie z prawem – naciskała. Debata na temat źródeł energii, nie tylko odnawialnych, zapewne będzie się za Atlantykiem tylko intensyfikować.
Europa: umiarkowane przyspieszenie
Ale rynek OZE nie kończy się na Ameryce. International Renewable Energy Agency (IRENA), podsumowując miniony rok w swoim najświeższym raporcie, zaznacza, że w ciągu tych dwunastu miesięcy na całym świecie zainstalowano 585 GW nowych odnawialnych mocy, a co ważniejsze – było to 90 proc. wszystkich nowych mocy służących do produkcji energii. Dziś OZE na całym świecie mają łączną moc 4448 GW (4,4 TW) i – biorąc pod uwagę ubiegłoroczne rekordy – rozwijają się w imponującym 15-procentowym tempie.
Gdybyśmy jednak wzięli pod uwagę wszystkie obietnice i zobowiązania, jakie padły np. podczas szczytów klimatycznych ONZ w Dubaju czy Baku, powinniśmy zakładać, że to tempo jeszcze przyspieszy: łączne globalne moce OZE powinny do końca bieżącej dekady sięgać ok. 11,2 TW. IRENA szacuje, że potrzebny jest wzrost rzędu 16,6 proc. To wciąż realny scenariusz: dziś lokomotywą rozwoju OZE są Chiny – aż 64 proc. nowych odnawialnych mocy dodanych w 2024 r. powstało za Wielkim Murem i Pekin prawdopodobnie nie zwolni tempa tworzenia alternatywnego systemu energetycznego.
Ale i Europa nie ma zamiaru wracać do poprzedniego modelu energetycznego. Rok 2024 można uznać za całkiem udany: w państwach Unii zainstalowano 65,5 GW nowych mocy w fotowoltaice oraz 12,9 GW w wietrze. A co ważniejsze w bieżącym roku tempo rozwoju rynku ma być znacznie większe i dobić poziomu 89 GW nowych mocy (70 GW solarnych i 19 GW wiatrowych). OZE stanowią dziś niespełna 30 proc. europejskiego miksu energetycznego, ale odpowiadają zarazem za 46,9 proc. produkcji energii elektrycznej (szacunki Komisji Europejskiej nieco się tu różnią od tych, które podano we wspomnianym na naszych łamach raporcie „European State of Climate”, gdzie podano liczbę 45 proc.).
Oczywiście, status quo pod tym względem potrafi się znacznie różnić w zależności od kraju. O ile Dania czy Portugalia produkują niemal 90 proc. prądu z OZE, to na przeciwnym biegunie jest Luksemburg – ze skromnymi 5 proc. Z punktu widzenia emisji i polityki klimatycznej ważne jest jednak to, że wśród gospodarek plasujących się powyżej średniej są m.in. Niemcy, Niderlandczycy czy Włosi. Polska jest tu, niestety, raczej bliżej końca listy.
Polskie zielone godziny
Nad Wisłą dysponujemy dziś 33,6 GW mocy zainstalowanej OZE (dane Agencji Rynku Energii na koniec grudnia 2024 r.), z czego w ubiegłym roku przybyło nam ok. 5 GW nowych mocy (głównie w fotowoltaice). Niewątpliwie, dosyć skromny wzrost sektora OZE w ostatnich latach to „zasługa” wyhamowania energetyki wiatrowej za sprawą tzw. ustawy odległościowej, z osławioną „regułą 10H” (odległość instalacji od najbliższego budynku powinna wynosić dziesięciokrotność jej wysokości). Choć ustawa w swojej najbardziej rygorystycznej postaci już nie obowiązuje, to wciąż potencjał rynku energetyki wiatrowej nie został uwolniony.
Zresztą, przykład Polski może być pod wieloma względami znaczący i istotny dla całej globalnej pogoni za czystą energią. Z jednej strony nasze rodzime OZE mają wielki potencjał: w ostatnich latach regularnie słyszeliśmy o rekordach produkcji energii z tych źródeł. Ba, niektórzy eksperci przekonują, że moglibyśmy go lepiej wykorzystywać. – Paneli fotowoltaicznych w Polsce jest tak dużo, że teoretycznie między godziną 10 a 16, w miesiącach letnich, kraj mógłby być zasilany wyłącznie z nich – dowodzi Piotr Krupa-Lubański z Fundacji Demokracji Bezpośredniej.
Zielone godziny to kuszący, ale i nieco ryzykowny – przynajmniej w polskich warunkach – pomysł. Przede wszystkim dlatego, że konwencjonalne źródła, będące „bezpiecznikiem” systemu, i tak musiałyby działać: owszem, mamy prognozy pogody, ale ta potrafi czasem zaskoczyć nawet meteorologów i może nie starczyć nam czasu na pełny rozruch tradycyjnych elektrowni, zanim OZE przestaną (wskutek gwałtownie zmieniającej się sytuacji pogodowej) produkować prąd. Drugi potencjalny bezpiecznik – magazyny energii, które niczym akumulator zbierałyby nadwyżkę energii produkowanej z OZE – na razie są w Polsce de facto rzadkością.
Kolejnym problemem, który globalnie może dławić rozwój zielonej energetyki, jest to, że nie wystarczy budować farm solarnych i wiatrowych, ale trzeba je też efektywnie podłączać do systemu energetycznego – a sam system dostosowywać do wymogów rozproszonej sieci źródeł energii, w której przepływy są możliwe we wszystkich kierunkach. A to kolejny wart dziesiątki albo i setki miliardów złotych, front inwestycyjny.
Ale mimo tych przeciwieństw, jeśli czysta energia udowodni swoją przewagę cenową nad źródłami tradycyjnymi – i to bez takich narzędzi, jak granty czy pozwolenia na emisje – to los tradycyjnej, opartej na kopalinach energetyki będzie przesądzony. I żaden lunch prezydenta Trumpa z baronami naftowymi już jej nie uratuje.