Susza występowała w naszym kraju w ubiegłym wieku mniej więcej co pięć–siedem lat, na początku tego wieku mniej więcej co trzy, a od 2015 r. mamy permanentną suszę – oceniał w jednym z wywiadów Grzegorz Walijewski, hydrolog i rzecznik Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Państwowego Instytutu Badawczego. – Co gorsza, nie dość, że występuje ona co roku, to jeszcze jej obszar jest coraz większy – dodawał.

Rzeczywiście, tegoroczne lato zaczęło się ogłoszeniem w Polsce suszy hydrologicznej. Do ogłoszenia alarmu wystarczyła zaledwie pierwsza fala upalnych dni. Paradoksalnie, wkrótce później na kolejne regiony kraju spadały gwałtowne nawałnice, które np. zmusiły krakowskich strażaków do tysiąca interwencji w ciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin, pozrywały linie energetyczne na Lubelszczyźnie, czy też spowodowały ewakuację parkingów w podwarszawskim Centrum Janki. W gminie Łańcut 20 minut wystarczyło, by zalanych zostało ponad 100 domów, zerwane zostały mosty i drogi.

Susze i powodzie mają u nas jeden wspólny mianownik: jest nim gospodarowanie wodą – bolączka na olbrzymich połaciach kraju.

Niewystarczający skok cywilizacyjny

Kampania społeczna jednego z największych polskich portali wskazuje cztery kroki pozwalające oszczędzić 200 l wody dziennie. Prysznic zamiast wanny, zakręcanie wody podczas mycia zębów, zmywarka zamiast mycia naczyń pod bieżącą wodą i oszczędne spuszczanie wody w toalecie. Dziś te porady mogą uchodzić jeszcze za lifestyle, wkrótce mogą być oczywistością wymuszoną realiami.

Te są bowiem co najmniej trudne. Specjaliści prognozują, że już w 2030 r. ilość dostępnej wody użytkowej w Polsce będzie niższa o 40 proc. od zapotrzebowania. Już dziś np. polskie rzeki prezentują się ubogo w porównaniu ze swoimi odpowiednikami na świecie. – Poziom wody w rzekach jest wyjątkowo niski, jak na tę porę roku. Zmienia się również widok koryt rzek, coraz częściej widzimy dno, a w niektórych miejscach z jednego brzegu na drugi można przejść na piechotę – podsumowywał prof. Andrzej Górniak z Katedry Ekologii Wód na Uniwersytecie w Białymstoku.

Autorzy opublikowanego jesienią przez Open Eyes Economy Summit raportu Water City Index 2020 dochodzą do wniosku, że pod względem infrastruktury wykonaliśmy w ostatnich 15 latach skok cywilizacyjny. To akurat fakt potwierdzany już wielokrotnie: unijni eksperci ocenili choćby, że w perspektywie dwóch dekad wybudowaliśmy ponad 83 tys. km sieci wodnokanalizacyjnych, powstało (lub odnowiono) 1600 oczyszczalni, a na wszystko to poszło od 100 do 150 mld zł. Z drugiej strony należałoby dorzucić kilkadziesiąt kolejnych, by dogonić europejskie standardy w tej dziedzinie, a autorzy Water City Index wskazują, że o bardzo dobrej sytuacji można mówić przede wszystkim w największych miastach, a dobrej – w miastach liczących powyżej 200 tys. mieszkańców. Im mniejszy ośrodek, tym sytuacja robi się gorsza.

Być może to właśnie te mniejsze sieci przyczyniają się w największej mierze do smutnej statystyki sporządzonej przez Najwyższą Izbę Kontroli w 2019 r.: co roku nasza kanalizacja zalicza 100 tys. awarii. Dla inspektorów NIK jest to wyraźny sygnał, by uznać ceny wody w Polsce za znacznie przesadzone.

Cóż, nie ma wątpliwości, że woda drożeje – zresztą jak wszystkie media. Ale mamy tu również do czynienia z olbrzymimi różnicami pomiędzy poszczególnymi ośrodkami w kraju: według wspomnianego już raportu są miejscowości, takie jak Biała Podlaska, gdzie gospodarstwo domowe płaci za wodę 2,41 zł/m sześc., i takie jak Mysłowice, gdzie analogiczna taryfa wynosi 8,50 zł/m sześc. Ścieki w Turku kosztują 3,73 zł/m sześc., w Mikołowie – 13,82 zł/m sześc. Innymi słowy: są miejsca, w których władze próbują jeszcze traktować mieszkańców łagodnie, i miejscowości, w których lokalni włodarze uzmysławiają ludności, z jak cennym surowcem mamy tu do czynienia.

„Susza, której skutki z każdym rokiem stają się coraz bardziej dotkliwe, jest dzisiaj największym wyzwaniem dla polskich samorządów. Nie ma sfery życia, która nie zostałaby dotknięta brakiem opadów. Skutki suszy odczuwamy wszyscy: to problemy z zaopatrzeniem w wodę i energię elektryczną, usychająca zieleń miejska, spadająca produkcja żywności i jednocześnie jej rosnące ceny” – biła w zeszłym roku na alarm Unia Metropolii Polskich. 12 dużych miast zrzeszonych w tej organizacji zaapelowało wówczas o przyspieszenie prac nad rozbudową Krajowego Systemu Monitorowania Suszy czy ustalenie przez Państwowe Gospodarstwo Wodne „Wody Polskie” zasad korzystania z wód śródlądowych do nawadniania terenów zieleni.

""

Brak efektywnego systemu retencji sprawia, że gwałtowne burze w krótkim czasie podtapiąją nawet takie miasta jak Kraków. Fot. Shutterstock

klimat.rp.pl

Ekspansja betonozy i dziurawe przepisy

Jak brak wody przekłada się na powodzie? To pozorny paradoks, ale o wrażliwości i odporności dzisiejszych miast na suszę decydują często te same czynniki, które przesądzają o wrażliwości i odporności na nagłe, wywołane nawalnymi burzami, powodzie. Zmiany klimatyczne zaskoczyły nasze metropolie z przestarzałą – mimo wszystko – kanalizacją, z przestrzeni miejskich wypierane są tereny zielone, które przez długie lata pełniły funkcje związane z naturalnym chłodzeniem i absorbowaniem wody w otoczeniu, w powijakach jest też infrastruktura odpowiedzialna za detencję wody.

– Jeżeli mówimy o kanalizacji typowo deszczowej: takiej, do której wpadają tylko wody opadowe, a nie ogólnospławnej, gdzie trafiają też ścieki bytowe i woda – to taka infrastruktura była w wielu miastach zaniedbywana od lat – tłumaczy w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Klara Ramm z Izby Gospodarczej „Wodociągi Polskie”. – Ten stan rzeczy wynikał z pewnych historycznych zaszłości, m.in. z tego, że nierzadko teren miał wielu właścicieli, kwestie własnościowe są nieuregulowane, nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za niektóre miejsca – wskazuje.

Drugiej przyczyny kanalizacyjnego kryzysu nasza rozmówczyni upatruje w braku przepisów regulujących kwestię opłat za usługę odprowadzania wód opadowych. – Niektóre miasta wprowadzają taryfę za tę usługę, inne – nie. Dyskutowano o podatku od deszczu, ale to nie był podatek, tylko po prostu opłata za usługę. Jeżeli ktoś zagospodaruje wodę na własnym terenie – nie będzie musiał płacić. A skoro ktoś zadba o odebranie od nas tej wody, to za taką usługę należy płacić – podkreśla Ramm. – Kwestie organizacyjne i finansowe przesądzają u nas o mizerii kanalizacyjnej. Gdy nałożą się na to zmiany klimatyczne, problemy z nadmiarem wody deszczowej w miastach tylko się potęgują – podsumowuje.

Zastrzega przy tym, że kanalizacja to ostatni szaniec obrony przed powodziami. Oczywistym rozwiązaniem byłoby naturalne zagospodarowanie wody z opadów w miejscu, w którym spadnie deszcz. – Skoro zatem utwardzamy jakiś teren, to powinniśmy rozważać takie sposoby, które pozwolą zaabsorbować lub zatrzymać wodę pod danym obiektem, np. parkingiem – kwituje nasza rozmówczyni.

Tu z odsieczą przychodzi detencja, jak hydrolodzy nazywają opóźnienie spływu. – Budujemy duży zbiornik podziemny i sterujemy odpływem z niego, włączając odpływ dopiero po deszczu, gdy sytuacja jest już stabilna i pod kontrolą – tłumaczy Ramm. – Takiej infrastruktury mamy niewiele, choć rynek tego typu instalacji zaczyna się rozwijać. Głównie jest to zasługa prywatnych inwestorów budujących np. duże centra logistyczne. Oni rozumieją problem i stosują rozmaite metody, zarówno retencji, jak i detencji. Paradoksalnie jednak wiele dużych miast, z Warszawą na czele, opiera się niemal wyłącznie na kanalizacji ogólnospławnej, gdzie mieszają się ścieki i woda deszczowa. To rodzi kolejne problemy, bo w takim systemie rośnie ryzyko zanieczyszczenia wody. Ale są też miasta, takie jak Gdańsk, gdzie system kanalizacyjny jest podzielony – opisuje.

Retencja mała i duża, naturalna i sztuczna

Długa droga do wybrnięcia z impasu wodnego, w jakim stopniowo, ale nieubłaganie, zaczynamy się znajdować, zaczyna się w domu. Wspomniane wyżej reguły oszczędzania wody w trakcie codziennych zabiegów higienicznych czy prac kuchennych to dopiero początek. Wyższą szkołą jazdy są instalacje małej retencji montowane przy domach. To one mogą zabezpieczać nasze otoczenie zarówno przed suszą, jak i zbierać nadmiar wody pojawiający się po nawałnicach.

Tę formę oddolnego gospodarowania zasobami wodnymi ma ciągnąć rządowy program dopłat do instalacji o nazwie „Moja woda”. Tegoroczna, druga już, edycja programu zdaje się dowodzić, że Polacy zaczynają dostrzegać pozytywy przydomowej retencji: tym razem złożono ponad 31 tys. wniosków o dofinansowanie (można tu ubiegać się o kwotę nawet 5 tys. zł) na łączną sumę 160 mln zł. Już jest jasne jednak, że statystycznie więcej niż co trzeci wniosek trzeba będzie odrzucić: budżet drugiej edycji programu to 100 mln zł.

Nie jest to jedyny program czy fundusz, z którego można finansować instalacje retencyjne, ale na szczęście rządowe środki to niejedyne źródło finansowania takich inwestycji. Wiele samorządów w Polsce uruchomiło własne pieniądze, by skłonić mieszkańców do inwestowania w małą retencję. Dobrym przykładem może być choćby wrocławski program „Złap deszcz”, nazywany też ciut ironicznie przez wrocławian „beczką+”. Miasto oferuje tu zwrot 80 proc. inwestycji o maksymalnej wartości 5000 zł: w grę wchodzą ogrody deszczowe, studnie chłonne, muldy, naziemne wolnostojące zbiorniki. W 2020 r. w programie złożono 363 wnioski, z których zakwalifikowano 218. W sumie dolnośląska metropolia przeznaczyła na ten cel w 2020 r. około 700 tys. zł.

Aktywizacja mieszkańców jest bezcenna, ale też nie ma wątpliwości, że konieczne są zmiany systemowe. – Do priorytetów należy budowa tej zielono-niebieskiej, naturalnej infrastruktury retencyjnej. Każdy samorząd i każdy inwestor musi dwukrotnie się zastanowić nad utwardzaniem powierzchni lub ulokowaniem na swoim terenie zbiorników retencyjnych – typuje ekspertka Izby Gospodarczej „Wodociągi Polskie”. Wskazuje też zadanie dla polityków na szczeblu centralnym. – Równie ważną kwestią jest uporządkowanie opłat za odprowadzanie wód opadowych. Pod względem prawnym, po nowelizacji prawa wodnego w 2017 r., deszczówka przestała być ściekiem. To dobra zmiana, ale wciąż nie możemy się doczekać rozporządzenia porządkującego sytuację – kwituje.

Rząd chce też przejąć inicjatywę w skali całego państwa. Służyć temu ma „Program przeciwdziałania niedoborowi wody”, który zakłada połączenie wszelkich dostępnych metod retencjonowania wody: od retencji małej po dużą, od naturalnej po sztuczną, a także meliorację. Obejmuje on 94 inwestycje, których realizacja ma potrwać do 2027 r. i kosztować 10 mld zł. „Obecnie Polska magazynuje wodę w zbiornikach retencyjnych na poziomie ok. 4 mld m sześc., co stanowi tylko ok. 6,5 proc. objętości średniorocznego odpływu rzecznego” – czytamy na stronach rządowych. „Tymczasem warunki fizyczne i geograficzne Polski stwarzają możliwości retencjonowania na poziomie ok. 15 proc.”.

Jak możemy się domyślać, uzyskanie tego 15-proc. progu jest ambicją twórców programu z Ministerstwa Infrastruktury. Póki co wraz z końcem lipca zakończyć się miał proces konsultacji programu. Pozostaje czekać na jego owoce. Cóż, lepiej późno niż później.

Piotr Dańczuk pełnomocnik Uponor Infra ds. kluczowych projektów

Nikogo już chyba nie trzeba przekonywać, że ekstremalne zjawiska pogodowe, które obserwujemy od kilku lat – czyli naprzemienne fale upałów powodujące susze oraz gwałtowne ulewy prowadzące do podtopień i błyskawicznych powodzi – to nasza nowa codzienność. Niestety, istniejące sieci kanalizacyjne w miastach nie radzą sobie z ogromną ilością wód opadowych, co mogliśmy obserwować w tym roku choćby w Szczecinie, Krakowie czy Warszawie, gdzie w ciągu kilku godzin spadło tyle deszczu, ile wynosi średnia miesięczna suma opadów. Efektem są podtopione ulice czy drogi, zalane piwnice i garaże podziemne, wybijające studzienki kanalizacyjne czy ścieki cofające się do domowych instalacji kanalizacyjnych. Problem potęguje niewystarczająca lokalna zdolność retencyjna, będąca m.in. skutkiem zmian klimatycznych oraz wszechobecnej w miastach „betonozy”, która ogranicza możliwość wsiąkania nadmiaru wody do gruntu. Słabo rozwinięty system retencji zbiornikowej powoduje, że woda z opadów nawalnych nie jest w kontrolowany sposób gromadzona lokalnie i odprowadzana, lecz spływa ulicami naszych miast, zbierając się w obniżeniach terenu i prowadząc do podtopień. A warto zauważyć, że odpowiednio zretencjonowana deszczówka mogłaby stanowić w okresach suszy cenne źródło wody dla miast.

Nasilająca się intensywność wspomnianych zjawisk pogodowych nie pozostawia wątpliwości, że walka ze zmianami klimatycznymi i przeciwdziałanie ich skutkom jest zadaniem pilnym. W takiej sytuacji często pojawia się chęć reagowania tu i teraz, natychmiastowego wdrażania rozwiązań, które mogą nas uchronić przed tragicznymi wydarzeniami, jak choćby te, które obserwowaliśmy niedawno w Niemczech czy w Belgii. W ostatnim czasie w Polsce dużo mówi się o tzw. zielono-niebieskiej infrastrukturze, czyli projektach mających na celu przywracanie bioróżnorodności w miastach: ogrodach deszczowych, łąkach miejskich, oczkach wodnych itp. Ta koncepcja cieszy się dużą przychylnością przedstawicieli rządu, którzy już zapowiedzieli, że inwestycje te będą miały pierwszeństwo przy rozdzielaniu dotacji z programu Fundusze Europejskie na Infrastrukturę, Klimat i Środowisko (FEnIKS). Aktywność na rzecz przywracania bioróżnorodności to dobra wiadomość dla nas wszystkich, jednak nie możemy skupiać się wyłącznie na tych rozwiązaniach. Przede wszystkim na terenach silnie zurbanizowanych nie wszędzie możliwe jest zastosowanie w odpowiedniej skali rozwiązań zielono-niebieskiej infrastruktury ze względu na istniejącą zabudowę.

Tam, gdzie jest to możliwe, mogą być one niewystarczające, biorąc pod uwagę olbrzymią ilość wód opadowych, z jaką mamy do czynienia. Wreszcie, w okresach suszy czymś trzeba tę zieleń podlewać. Najgorszym wariantem byłoby wykorzystywanie wody pitnej do podlewania – wody, która coraz więcej nas kosztuje i powoli staje się zasobem deficytowym. Z tego powodu tak ważne jest retencjonowanie wód opadowych i wykorzystanie ich w okresach bezdeszczowych. Przykład innych krajów pokazuje, że najbardziej efektywne jest stosowanie rozwiązań mieszanych – naturalnych i sztucznych – zwiększających pojemność retencyjną (kanalizacji deszczowej, dużych zbiorników retencyjnych, zbiorników podziemnych, zielono-niebieskiej infrastruktury), gdzie dba się o prawidłową eksploatację tych systemów i zapewnia właściwe ich utrzymanie. Nowoczesne podziemne zbiorniki retencyjne, takie jak produkujemy w Uponor Infra, można łączyć w baterie o praktycznie dowolnej pojemności i instalować nawet w gęstej zabudowie miejskiej, w tym w ciągach ulic lub pod trakcjami tramwajowymi. Można ponadto doposażyć je w automatykę, która ułatwia sterowanie takim systemem i umożliwia pobór oraz wykorzystanie zgromadzonej wody do różnego rodzaju celów, jak wspomniane już podlewanie zieleni, ale też np. mycie ulic czy zasilanie wewnętrznych instalacji do spłukiwania toalet. Zdecydowane działania w tym zakresie i wprowadzenie powyższych rozwiązań dają szansę, aby realnie przeciwdziałać negatywnym skutkom gwałtownych zjawisk pogodowych w miastach w wieloletniej perspektywie.