Przez długie lata było to jedno z największych utrapień przeciętnego posiadacza telefonu: ładowarka. Co firma – a nawet co model – inna, z inną wtyczką, zaleceniem stosowania oryginalnego produktu, a nie zamiennika. Zwyczajowa wymiana telefonu co rok czy dwa wiązała się również z wymianą tego gadżetu – oraz jego wariantów, np. ładowarek pozwalających naładować baterię podczas jazdy samochodem itd. Mało tego: ładowarki się psuły, z łatwością gubiły, zostawały w pracy czy u znajomych. Co bardziej zapobiegliwi tworzyli kolekcje tych z wtykiem cienkim lub grubym, płaskim lub okrągłym, do „starej” lub „nowej” wersji.
Unia Europejska postanowiła przeciąć ten problem jednym ruchem: w ciągu czterech najbliższych lat właściwie wszystkie urządzenia przenośne w naszym otoczeniu mają przyjąć jeden standard – USB-C. Z końcem 2024 r. porty tego typu mają pojawić się we wszystkich telefonach komórkowych, tabletach i kamerach trafiających na europejski rynek. Wiosną 2026 r. obowiązek ten zostanie rozciągnięty na laptopy. Październikowe głosowanie w Parlamencie Europejskim na ten temat było zdumiewająco jednogłośne: ponad 600 eurodeputowanych było zgodnych, że to dobry pomysł.
Cywilizacja wyrzucania
Do życia w rytmie kupuj – używaj – wyrzucaj byliśmy wychowywani od dekad. Anglojęzyczny termin throw-away society pojawił się na łamach magazynu „Life” już w 1955 roku, ale już wówczas podsumowywał on to, co Polacy zaczęli dostrzegać dopiero w ostatnich latach: zaczynamy tonąć w śmieciach, które bezmyślnie produkujemy. Przez stulecie 1906–2005 ilość odpadów per capita wzrosła na świecie z 92 do 563 kg rocznie (oczywiście, przeciętny konsument wytwarza tylko część tego stosu odpadków). Ale pogoń za uwagą konsumenta, jego poczuciem estetyki i komfortem sprawiła, że nawet produkty niewielkiego gabarytu lądują w potężnych kartonach, a nawet po rutynowych zakupach możemy dokonać unboxingu zwykłych produktów żywnościowych.
Na tym modelu oparły się nie tylko poszczególne firmy, ale i całe branże. Przemysł żywnościowy to przykład oczywisty, ale weźmy pod uwagę choćby telefonię komórkową – choćby w kontekście ładowarek czy kultu kolejnych modeli najpopularniejszych urządzeń – albo przemysł „szybkiej mody”. Jak ujawniono w efekcie niedawnego śledztwa w Kenii, tylko Europejczycy co roku wysyłają na kenijskie wysypiska 37 mln ton używanych ubrań: proceder można przyoblec w ideę wsparcia biednych w rozwijającym się kraju, ale mało kto z jego uczestników ma złudzenia, że chodzi o to, żeby pozbyć się odzieży, która po prostu w kolejnym sezonie została zastąpiona inną.
– Przemysł modowy musi przyspieszać i inicjować poważne działania, zmierzające do głębokich zmian, poddając ponownej analizie sposób, w jaki produkujemy i wykorzystujemy surowce – perorowała ledwie kilka dni temu Marie-Claire Daveu, kierująca działem zrównoważonej gospodarki w firmie Kering, właścicielu brandów takich jak Gucci. To symboliczne uderzenie się w piersi w imieniu branży jest dla takich marek jak Gucci stosunkowo proste: akurat ich luksusowych produktów nikt raczej nie wyrzuca po kilku miesiącach używania, a raczej inwestuje się w ich naprawę w razie uszkodzeń lub z łatwością sprzedaje w second-handach wyspecjalizowanych w produktach z wysokiej półki. Gucci przy swojej produkcji – niewielkim wolumenie produktów, wysokiej jakości i cenie – w naturalny sposób funkcjonuje w formule cyrkularnej.