Katastrofa klimatyczna to zagrożenie cywilizacyjne, ale na tym etapie to już żadna nowina. Ci u władzy (czyli główni odpowiedzialni za zapewnienie nam bezpieczeństwa), wiedzą od dawna i od czasu do czasu nawet coś o tym powiedzą, ale działań nie widać. Tu, na dole, nadal planuje się przyszłość, nadal jeździ się samochodami i nadal przegląda się Twittera, jak gdyby nigdy nic. Jesteśmy taką bierną masą, która bez większego oporu stacza się w przepaść.
Ludzkość ma na swoim koncie już wiele nierozsądnych działań, ale to brzmi tak żenująco, że po prostu nie mogę w tym współuczestniczyć. A żeby wyodrębnić się z ekipy naiwniaków spokojnie czekających na katastrofę, muszę przynależeć do tej grupy, która działa.
Serio, w 2021 roku to wstyd nie robić nic dla klimatu. To tak, jakby spadał na ciebie gigantyczny głaz, a ty byś się nawet nie przesunął, bo byłbyś zajęty przeglądaniem katalogu Ikei.
Liceum poświęciłam działaniu w Młodzieżowym Strajku Klimatycznym, za parę miesięcy piszę maturę i nie mam pojęcia, co dalej robić. Nie chodzi tylko o niepewność wymarzonego kierunku studiów i zawodu. Ja nie jestem pewna, czy czuję sens robienia czegokolwiek. Nie jesteśmy w sytuacji, w której możemy mieć marzenie zmiany świata na lepsze. Moje “marzenie” to ograniczenie zmiany świata na gorsze, znacznie gorsze, bo tylko to mam w realnej perspektywie. Taki świat odziedziczyłam – pędzący w kierunku katastrofy, z którą nic nie robi nikt, kto jest za nią najbardziej odpowiedzialny, bo wymagałoby to rezygnacji z komfortowego, wysokoemisyjnego życia.
A nie wszyscy mamy szansę na prowadzenie takiego życia. My, Polacy, my, mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych, mieliśmy choć przez chwilę szansę żyć w dostatku.