Łatwo powiedzieć, znacznie trudniej zrobić. Kolejne publikowane szacunki kosztów całego procesu wydają się coraz bardziej rosnąć – choćby z uwagi na to, że coraz więcej wiemy o skali wszystkich potrzebnych zmian. W opublikowanej w lutym analizie francuskiego ośrodka Institut Rousseau pada astronomiczna kwota 40 bilionów, jakie UE powinna wydać, by zdekarbonizować unijną gospodarkę w zakładanej perspektywie 2050 r. To o 10 bln więcej niż w większości z zakładanych wcześniej scenariuszy, ale francuscy eksperci podkreślają, że uwzględnili w swoich obliczeniach szeroko ujęte koszty zarówno w budżetach krajowych, jak i w sektorze prywatnym.
Polska znalazła się w siódemce najważniejszych w UE państw, które francuscy eksperci potraktowali ze szczególną uwagą. Jak twierdzą, koszty transformacji energetycznej nad Wisłą sięgną 2,4 bln euro (przy obecnej kondycji złotówki ponad 10 bln złotych), jeśli będziemy chcieli uzyskać neutralność klimatyczną do 2050 r. Oczywiście, koszty utrzymania obecnego status quo byłyby równie potężne, ale wciąż mniejsze niż stojące przed nami finansowe wyzwanie. Poza tym możemy też chwytać się bardziej optymistycznych wersji szacunków, zakładających, że Polska będzie musiała wysupłać np. „tylko” 1,4 bln złotych. Ale cała „transformacja energetyczna” to próba wprowadzania zmian w mechanizmie, który cały czas musi w pełni sprawnie funkcjonować. Pod tym względem przypomina to naprawę samolotu w locie – bez możliwości wylądowania i wymiany części w hangarze.
To karkołomne, ale konieczne. W polskich realiach oznacza to przede wszystkim zerwanie z węglem, a w nieco dłuższej perspektywie również z gazem. W najprostszym ujęciu oznacza to przede wszystkim zastąpienie pracujących dziś elektrowni węglowych (i, w mniejszym stopniu, gazowych) energetyką atomową, która będzie uzupełniać i stabilizować rozproszony system generacji energii poprzez OZE: fotowoltaikę i wiatraki. O ironio, rozbudowa potencjału OZE idzie w Polsce stosunkowo najszybciej: inwestorzy dostrzegli olbrzymie szanse w tworzeniu takich źródeł energii.
Nowe stare strategie
Tyle że to, niestety, dopiero początek. OZE pracują, gdy świeci słońce czy wieje wiatr, więc nie da się precyzyjnie zaplanować ich produkcji, co oznacza brak stabilności. Stabilizatorem ma być elektrownia (czy elektrownie) atomowa oraz sieć lokalnych magazynów energii, które mogłyby niczym akumulator gromadzić wyprodukowaną energię. Ale start energetyki nuklearnej nad Wisłą nie nastąpi wcześniej jak w połowie kolejnej dekady, a rozbudowa systemu magazynów energii jest u nas – z rozmaitych powodów – w powijakach.
Co gorsza, na tym nie koniec. Dotychczas funkcjonujący w Polsce system energetyczny był de facto systemem scentralizowanym: opierał się na istnieniu kilkudziesięciu dużych ośrodków (elektrowni), które lokalnie zaopatrywały w energię wielkie połacie kraju. System oparty na OZE będzie systemem rozproszonym: źródeł energii będziemy mieli, ba, dziesiątki tysięcy – albo i setki, gdy uwzględnić prosumenckie instalacje, które przecież produkują również na potrzeby całego systemu. To oznacza przebudowę sieci energetycznych – przesyłu, ale przede wszystkim dystrybucji – na gigantyczną skalę.
Poza tym polski system energetyczny to przecież nie tylko generacja energii elektrycznej, ale też energii cieplnej. A polskie ciepłownictwo obiema nogami stoi na węglu: transformacja tej części sektora energetycznego właściwie nawet się nie zaczęła. Po trochu dlatego, że znacznie mniejsze od wielkich elektrowni zakłady ciepłownicze nie są tak atrakcyjnym obiektem dyskusji, ale też dlatego, że – w przeciwieństwie do elektrowni – inna bywa tu struktura właścicieli, inne są wzywania technologiczne, prawne itd.