87 tysięcy złotych – takiej wysokości karę wlepili urzędnicy stołecznego ratusza spółdzielni mieszkaniowej Imielin kilka tygodni temu. Przyczyną tej reprymendy, rozłożonej między osiem należących do spółdzielni bloków na warszawskim Ursynowie, była nieprawidłowa segregacja odpadów. Innymi słowy, do pojemników na określone frakcje trafiły odpady, które powinny trafić do innych. Za błąd – lub niedbałość – zapewne nielicznych zapłacą wszyscy: mandat tego typu egzekwuje się, podwajając zwyczajową w stolicy stawkę 85 zł za odbiór odpadów.
Bolesny sposób przypomnienia o tym, że segregacja to w Polsce obowiązek, a nie akt dobrej woli, skłonił też inne spółdzielnie w mieście do apeli adresowanych do mieszkańców, by staranniej przyglądali się temu, co i gdzie wyrzucają. I jedyne, co w tej sytuacji może zaskakiwać, to fakt, że dziesięć lat po wprowadzeniu zmian wciąż trzeba uświadamiać konsumentom, jakie są zasady segregacji i gdzie lądują poszczególne wyrzucane przez nas frakcje. Oczywiście, można by rzec: kto nie wrzucił nigdy zużytych chusteczek higienicznych do papieru czy rozbitej szklanki do szkła, niechaj pierwszy rzuci kamieniem. Ale, właśnie? A do jakiego pojemnika wrzucamy kamień?
Nadwiślańskie miejskie legendy
Gdy w lipcu 2013 r. wchodziły w życie pierwsze zmiany – wówczas nazywane wręcz rewolucją – w badaniu Interaktywnego Instytutu Badań Rynkowych zdecydowana większość respondentów zadeklarowała, że należy segregować (81 proc.), że chce sortować i płacić mniej za odbiór (76 proc.), dwie trzecie twierdziło, że właściwie – co pewien czas – już to robi. Niepokój budzili sąsiedzi: co drugi ankietowany wątpił, czy oni podejdą w równie zdyscyplinowany sposób do segregacji, i zakładał, że odpowiednie organy samorządowe powinny kontrolować, co poszczególne gospodarstwa domowe wyrzucają.
Wprowadzeniu zmian towarzyszyły też wątpliwości: czy nowy system się przyjmie, czy samorządy podołają, ile firm zajmujących się odbiorem odpadów będzie musiało upaść, by taka działalność zaczęła się opłacać, czy system zadziała. Do 2017 r. panował jeszcze chaos w oznaczeniach i całej organizacji struktury systemu: rewolucja rodziła się w bólach. Przez całą dekadę doszukiwano się prawdziwych i urojonych luk w systemie: a to odpady były odbierane zbyt rzadko, a to – posegregowane – miały trafiać finalnie do jednego pojemnika w śmieciarce. O śmieciach krążyły nadwiślańskie miejskie legendy.
Z nich wszystkich – biorąc pod uwagę dekadę doświadczeń – kilka posępnych prognoz okazało się słusznych. Po pierwsze, nie istnieje idealny sposób wyliczenia opłaty śmieciowej (do wyboru były trzy: od powierzchni lokalu, liczby zameldowanych osób i zużycia wody), który nie otwierałby drogi do nadużyć. Po drugie, kampania informacyjna – jakkolwiek w swoim czasie zmasowana i na pewno skłaniająca do idei segregacji – poniosła porażkę, gdy chodzi o szczegóły: wciąż niewielu z nas wiedziałoby dokładnie, co zrobić z tym wszystkim, co może w gospodarstwie domowym trafić do śmietnika. Po trzecie, abstrahując od segregacji, system odbioru i dalszego przetwarzania odpadów w Polsce kuleje, czego dowodem są kiepskie statystyki dotyczące recyklingu i odzysku wyrzucanych przez nas przedmiotów.