W sierpniu Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu opublikował raport, który jest „czerwonym alarmem" dla ludzkości. Czy taki ton publikacji był konieczny?
Mam poczucie, że tę retorykę trzeba utrzymać. Nie można już mówić, że coś „może się wydarzyć", „jeśli" i „gdyby". Dane zbierane przez wybitnych ekspertów jasno dowodzą, że sytuacja jest dramatyczna i mamy do czynienia z rozpędzoną machiną destrukcji systemu ziemskiego. To ciąg powiązanych ze sobą zmian: topnienie lodowców zaburza prądy morskie mające wpływ na fronty atmosferyczne, a one z kolei decydują o tym, gdzie padają ulewne deszcze, a gdzie nie spada ani kropla wody, gdzie jest zimno, a gdzie panują rekordowe upały. Tych zjawisk nie uda się odwrócić w ciągu roku czy kilku lat.
Owszem, taka narracja bywa negowana, gdy kontaktujemy się bezpośrednio ze społeczeństwami, wywołuje też zjawisko depresji klimatycznej.
Ludzie odpychają od siebie katastroficzny przekaz badaczy, bo mają w życiu wiele innych palących problemów. Być może w takiej komunikacji powinniśmy stawiać na prezentację danych i potencjalnych scenariuszy rozwoju sytuacji bez tych emocji. Ale alarmistyczny język raportów IPCC skłania do działania rządy i biznes, dzięki niemu decydenci bardziej się mobilizują – jak teraz, przed zbliżającą się konferencją COP26.
Ale czy to przynosi długoterminowy efekt?